Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 055.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

halę mrucząc mimochodem dzień dobry do Vincka, albo witając władcę Hudiga gromkim wykrzykiem: „Jak się masz stary korsarzu! cóż, żyjesz jeszcze?“ Był to zwykły wstęp do tranzakcyj handlowych za zielonemi drzwiami. Wieczorem, gdy cisza zaległa opustoszałą halę, Almayer porządkował papiery przed powrotem do domu w towarzystwie Vincka u którego mieszkał. Przerywał wówczas często swoje zajęcie, przysłuchując się hałaśliwym i gorącym rozprawom w prywatnem biurze, skąd dochodził głęboki, monotonny pomruk władcy i wrzaskliwe wybuchy Lingarda, dwóch brytanów walczących o kość pełną szpiku. W uszach Almayera brzmiało to jak tytaniczna zwada, jak walka bogów.
Mniej więcej w rok potem Lingard zapałał nagle niewytłumaczoną sympatją do Almayera, z którym stykał się często z powodu interesów. Wychwalał go pod niebiosa przed kamratami gdy późno w nocy siedzieli przy kieliszku w hotelu Sunda, a pewnego pięknego poranku zelektryzował Vincka oświadczeniem, że musi „zabrać z sobą tego smyka. Będzie załatwiał za mnie wszystkie gryzmoły — coś w rodzaju sekretarza“. Hudig przystał na to. Przejęty młodzieńczą żądzą zmiany Almayer zgodził się chętnie, i spakowawszy swoje manatki puścił się na pokładzie Błyskawicy w długą podróż. W czasie takiego objazdu stary żeglarz odwiedzał zwykle wszystkie wyspy archipelagu. Mijały miesiące a przyjaźń Lingarda zdawała się wzrastać. Przechadzał się często z Almayerem po pokładzie brygu, który sunął lekko pod spokojnem, wyiskrzonem niebem, pędzony łagodnie przez nikły powiew nocny niosący od strony wysp silne aromaty. Stary żeglarz lubił wtedy otwierać serce przed zachwyconym słucha-