Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 050.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w tem leży jego interes. Spóźnił się więcej niż o tydzień. Może zjawi się dziś w nocy?
Takie myśli snuły się po głowie Almayera. Patrzył na szeroką rzekę, stojąc na werandzie nowo zbudowanego domu który zaczynał już butwieć; było to ostatnie z niepowodzeń jego życia. Owego wieczoru rzeka nie lśniła złotem; wzdęta od deszczów toczyła złe, bure wody przed roztargnionym wzrokiem Almayera, unosząc mnóstwo drzewnego śmiecia, wielkie, martwe kłody i całe z korzeniami wyrwane drzewa z gałęźmi i listowiem, wśród którego wirowała woda, szumiąc złowrogo.
Jedno z tych porwanych drzew zawadziło o spadzisty brzeg tuż przy domu; Almayer zaczął je śledzić leniwym wzrokiem. Drzewo obróciło się zwolna wśród huku spienionych fal i wyzwolone z zatoru popłynęło znowu z prądem; przewalając się powoli z boku na bok wzniosło ku niebu długi, obnażony konar, niby rękę wyciągniętą w niemem wołaniu o pomstę za brutalną przemoc rzeki. Almayer przejmował się coraz bardziej losem drzewa. Wychylił się, śledząc czy pień wyminie niski przylądek i — cofnął się uspokojony. Teraz droga była swobodna aż hen ku morzu. Pozazdrościł losu tej martwej kłodzie, która szybko malała aż znikła w gęstniejących ciemnościach. Wówczas jął rozmyślać jak daleko drzewo popłynie? czy prąd uniesie je na północ czy na południe? prawdopodobnie na południe, ku Celebes; może aż do Makassaru?
Makassar! Podniecone myśli Almayera pomknęły naprzód urojonym szlakiem drzewa; ogarnęły go wspomnienia z przed jakich dwudziestu lat albo i więcej. Oto smukły młodzieniec w białem ubraniu opuszcza holenderski parowiec i wysiada na bulwarze pełnym