Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 203.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A co, nie mówiłem? — mruknął stary Singleton, rzucając energicznie na pokład zwój za zwojem; — Wiedziałem, że tak będzie. On odszedł, a wiatr przychodzi.
Przyszedł i oznajmił się szumnem, potężnem westchnieniem. Żagle nabrzmiały, okręt ruszył, i zbudzone morze poczęło gwarzyć ludziom o domu sennym poszeptem.
Tej nocy, podczas gdy okręt pod krzepką wieją gnał na północ, — skroś pieniące się fale, bosman w izbie podoficerskiej zwierzał się i wywnętrzał.
— Z tym drabem mieliśmy tylko nieprzyjemność — rzekł: — od samej chwili, gdy wsiadł na okręt, — przypominacie sobie — wtedy w Bombaju, w nocy? Zahukał potulną młodzież — trzymał w garści starszych — musieliśmy jak warjaci szukać go po wszystkich dziurach tonącego statku, ratować. Nieomal bunt z jego powodu — a teraz starszy oficer zekpał mię od ostatnich zato, żem nie posmarował tych desek tłuszczem. Posmarować, posmarowałem, ale co do gwoździa, że nieprzyklepany w nich sterczał, to już było można jakoś to lepiej załatwić, — nieprawda, cieślo?
— A lepiej też było nie wyrzucać do wody wszystkich moich statków, jak patentowany żółtodziób — odreplikował zgryźliwy cieśla. — A tamtemu dobrze tak — sam poszedł za niemi na dno — dodał z nieubłaganą zawziętością.
— W chińskiej przystani, raz — pamiętam, admirał powiada do mnie... — zaczął majster żagielny.
W tydzień potem Narcyz wchodził w cieśninę Kanału.
Białemi żaglami, niskim lotem nad morzem niebieskiem spieszył okręt, podobny do wielkiego ptaka, zdążającego na skrzydłach omdlałych ku swemu gniazdu. Chmury mknęły ponad iglicami masztów, ubiegając się o pierwszeństwo ścigłości; zrywały się do lotu za sterem olbrzymie