Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 173.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o to, ale wszyscy o tem wiecie; niech to wróci tam, skąd przyszło.
W oczach błysnął mu gniew. Ludzie poruszali się z zakłopotaniem, odwracali oczy od tego kawałka żelaza, byli zmieszani, zalęknieni, oburzeni, jak na widok czegoś strasznego i skandalicznie zdrożnego, co nie powinno było wychodzić na jaw przy świetle dnia, zakłócając ogólnie przyjętą zasadę obyczajności. Kapitan wpatrywał się w nich uważnie.
— Donkin! — zawołał krótko i ostro.
Donkin przycupnął za jednym, potem za drugim towarzyszem, ale ci, obejrzawszy się przez ramię, odstąpili na bok. Szeregi otwierały się przed nim i zwierały za nim, tak że nareszcie stanął odosobniony przed zwierzchnikiem, jak gdyby wynurzył się z pod pokładu. Kapitan zatrzymał się tuż przed nim. Byli prawie jednego wzrostu. Stali oko w oko; kapitan utkwił nieubłagany wzrok w paciorkowatych ślepkach, które jęły biegać niespokojnie.
— Czy znasz to? — spytał kapitan.
— Nie, nie znam, — odrzekł tamten ze struchlałą czelnością.
— Jesteś kundel. Weź to — rzekł rozkazująco kapitan.
Zdawało się, że ręce Donkina przylepiły się do ud; stał wyciągnięty jak na paradzie, z oczyma w słup.
— Weź to! — powtórzył kapitan, przysuwając się bliżej; czuli nawzajem swoje oddechy.
— Weź to! — rzekł znowu kapitan z groźnym gestem.
Donkin oderwał rękę od boku.
— Czego się pan mnie czepia? — wymiamlał niewyraźnie, jak gdyby miał gębę zatkaną ciastem.
— Jeżeli nie weźmiesz... — zaczął kapitan. Donkin schwycił nagel, jak gdyby chciał z nim uciec, i stał przy-