Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 166.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówię wam, że ten człowiek dogorywa, — powtórzył żałośnie Belfast, siedząc u nóg Singletona.
— A to jeszcze murzyn w dodatku — ciągnął sędziwy żeglarz: — Widywałem ich, padających jak muchy...
Urwał i zadumał się, jak gdyby wywołując straszne wspomnienia, okropne szczegóły, hekatomby murzyńskie. Wlepiano w niego oczy. Był dość stary nato, ażeby pamiętać handlarzy niewolników, krwawe rzezie, a bodaj-że i korsarzy; kto wie, z jakiemi przerażającemi gwałtami i okropnościami zdarzyło mu się ongi zetknąć! Co też on powie? Rzekł:
— Nie możecie mu nic poradzić: musi umrzeć.
Znowu przerwał. Ruszył brodą i wąsami. Mełł słowa, mruczał pod siwym, rozwichrzonym zarostem, niezrozumiały i niepokojący, jak wyrocznia za zasłoną...
— ...zostać na lądzie — chory. — Zamiast tego — sprowadził te przeciwne wiatry. Boi się. Morze chce wziąć swoją daninę. — Umrze niedaleko od brzegu. Zawsze tak. Oni to wiedzą — długi kurs — więcej dni, więcej dolarów... Siedźcie cicho. O co wam chodzi? Nie możecie mu nic pomóc...
Wyglądał, jakby się budził ze snu.
— Wy i sami sobie nie umiecie radzić — rzekł surowo. — Kapitan nie jest głupcem. Ma on coś na myśli. Strzeżcie się — słyszycie! Ja ich znam!
Wpatrzony przed siebie, jął obracać głowę to w prawo, to w lewo, jak gdyby lustrował długi szereg przebiegłych szyprów.
— Powiedział, że mi łeb rozwali! — krzyknął Donkin rozdzierającym głosem.
Singleton spojrzał wdół kłopotliwie i uważnie, jakby się go próżno doszukiwał.