Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 165.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wego kataklizmu. A poza obrębem światła stał w dymie Singleton, posągowy, głową dotykający belek sufitu, jakoby jakaś statua o bohaterskich rozmiarach, zarysowująca się w mroku krypty. Postąpił naprzód, obojętny i potężny. Gwar ustał, jak załamująca się fala. Tylko Belfast, podnosząc ręce, zawołał raz jeszcze:
— Mówię wam, że ten człowiek umiera!
Rzekłszy to, siadł na pokrywie luki i zakrył twarz rękoma. Teraz przedmiotem wszystkich spojrzeń stał się Singleton. Patrzano nań z podłogi, wyzierano z ciemnych kątów, z ciekawością obracano ku niemu głowy. Przycichli w oczekiwaniu, jak gdyby ten starzec, nie patrzący na nikogo, posiadał tajemnicę ich niepokojów, oburzeń i pragnień, — sekret bystrzejszego na rzecz poglądu, czystszej wiedzy. Jakoż, stojąc tak pośród nich, miał obojętny wygląd człowieka, który znał mnóstwo okrętów, przysłuchiwał się po wielokroć podobnemu rozpętaniu głosów i widział już wszystko, co może się wydarzyć na dalekich morzach. Usłyszeli gruchot głosu w szerokiej jego piersi, jak gdyby słowa toczyły się ku nim szlakiem twardej przeszłości.
— Jak zamierzacie postąpić?
Nikt nie odpowiedział. Jeden Knowles tylko odmruknął:
— Hm, to jest...
I któryś inny dorzucił po cichu:
— To jest haniebna rzecz.
Singleton przeczekał chwilę i rzekł powoli ze wzgardliwym gestem:
— Wielu z was jeszcze nie było na świcie, gdy brałem udział w buntach okrętowych, — czy było o co, czy też nie było, — ale nigdy z takiego powodu.