Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 155.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ktoś zatrzasnął kopnięciem drzwi kajuty; ciemność, groźna poszeptem i porykiem głosów, pochłonęła nagle wąski rąbek światła, przeobrażając ciżbę ludzką w tłum gestykulujących, ryczących, gwiżdżących i rechoczących w szale cieniów.
Pan Baker szepnął:
— Niech pan kapitan stąd odejdzie.
Duża postać pana Creightona górowała w milczeniu nad nikłą figurką zwierzchnika.
— Przez cały kurs pokazywali co umieją, — burknął czyjś głos: — ale teraz przebrała się miarka.
— To nasz towarzysz.
— Czy nie traktują nas, jak gromadę cieląt?
— Warta bakburty odmawia posłuszeństwa.
Charley, porwany sentymentem, zagwizdał przeraźliwie i wrzasnął:
— Oddajcie nam Jimmy’ego!
To wprowadziło nowy ton do zamieszki. Buchnęła wrzawa ze świeżą energją. Zaraz zawiązały się kłótnie.
— Tak.
— Nie.
— Wcale nie był chory.
— Co tu gadać? Jazda na nich!
— Stulcie gęby, młodzież! To rzecz nasza — ludzi poważnych.
— Czyżby?... — mruknął z goryczą kapitan Allistoun.
Pan Baker pochrząkiwał:
— Hm! Powarjowali. Przez cały miesiąc już coś knuli.
— Widziałem to — odrzekł kapitan.
— A teraz kłócą się pomiędzy sobą — rzucił wzgardliwie pan Creighton: — Lepiej niech pan oddali się, panie kapitanie. My ich uspokoimy.