Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 153.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, jestem zdrów — potwierdził Wait żywo: — Chorowałem... teraz lepiej... do roboty...
Westchnął.
— Matko Święta! — zawołał Belfast, prężąc ramiona, — wyprostuj-że się, Jimmy.
— A więc idź sobie precz ode mnie — rzekł Wait, odepchnął z niechęcią Belfasta i, zatoczywszy się, oparł o odrzwia. Kości policzkowe świeciły mu, jakby powleczone werniksem. Zerwał z głowy szlafmycę, wytarł nią twarz i cisnął ją na pokład.
— Wychodzę — rzekł, nie ruszając się z miejsca.
— Nie. Nie wyjdziesz — rzekł krótko kapitan.
Zaszurały bose nogi, pomruk niezadowolenia przebiegł wokoło; kapitan, jakby nie słysząc tego, mówił:
— Przepróżniaczyłeś nieomal całą podróż, a teraz chcesz się wykpić byle czem. Myślisz sobie, że stolik do wypłaty już blisko. Zalatuje cię zapach wybrzeża, hę?
— Byłem chory... teraz mi lepiej — bąkał Wait, zapatrzony w płomień lampy.
— Udawałeś chorobę — odparł kapitan Allistoun surowym głosem: — Przecież... — tu zrobił przestanek mniej niż półsekundowy: — Przecież to widoczne dla każdego. Nic ci nie jest, ale wolałeś się wylegiwać, bo tak ci się podobało — a teraz mnie się podoba, żebyś się wyleżał. Panie Baker, rozkazuję, żeby temu człowiekowi nie pozwalano wychodzić na pokład aż do końca podróży.
Rozległy się okrzyki zdziwienia, triumfu, oburzenia. Ciemna grupa ludzi przesunęła się przez światło.
— Dlaczego!
— Mówiłem wam, że tak będzie.
— To wstyd haniebny!