Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 105.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przynajmniej tak mu się zdawało — lecz toń morza wznosiła się wyżej jeszcze. Fale pieniły się wzburzone i strona pokładu, zwrócona pod hyz, znikła pod mleczno-białym, syczącym nakipem jakby gotującego się mleka; liny śpiewały wciąż głębokim, wibrującym tonem, a przy kołychnięciu się okrętu do góry, wiatr z przeciągłem wyciem tłukł się między drążkami rej. Pan Baker wpatrywał się ze skupioną uwagą. Tuż około niego ktoś zaczął nagle bardzo głośno pykać ustami, jak gdyby się z niego zimno brutalnie wydzierało. Zaczął i nie przestawał: — „Ba-ba-ba-ba-brrr-brr-ba-ba“...
— Ciszej tam! — krzyknął pan Baker, macając w ciemności. — Będziesz ty cicho! — dodał, szarpiąc czyjąś nogę, którą w ciemności znalazł pod ręką. — „Co się stało, proszę pana?“ — odezwał się Belfast tonem człowieka, którego raptem obudzono: — „My tu doglądamy Jimmy’ego“. — A! Hm! To ty! Przestańże tak hałasować. Kto tu obok ciebie?“
— To ja, panie — bosman — odburknął człowiek z zachodu, — próbujemy utrzymać przy życiu tego biedaka.
— Eh? Hm? — rzekł pan Baker: — Róbcież to spokojnie, jeśli można.
— On chce, żebyśmy go trzymali nad balustradą — ciągnął zirytowany bosman: — powiada, że nie może oddychać pod naszemi kurtkami.
— Jeśli go podniesiemy, to go upuścimy za burtę — rzekł inny głos: nie czujemy rąk z zimna.
— To mi wszystko jedno! Ja duszę się tu! — oznajmił Dżems Wait donośnym głosem.
— O! nie, mój synu! — rzekł bosman zdesperowany: — Nie zginiesz, dopóki my wszyscy nie zginiemy tej pięknej nocy.