Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 075.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opowiadań z dawniejszych podróży. Kucharz, który był właściwie żeglarzem raczej tytularnym — gdy mu się wydarzyła jakaś klęska, w rodzaju stoczenia się rondla, — mruczał zazwyczaj ponuro, wycierając podłogę:
— No i patrzajcie, państwo, co ta bestja znowu nabroiła! W którejś podróży gotów nas wszystkich zatopić. Zobaczycie!
Na to stewart, przepędzający w kuchni chwilę wypoczynku, urywaną pracowitemu żywotowi, odpowiadał filozoficznie:
— W każdym razie ci, którzy to ujrzą, nie będą mogli nic o tem opowiadać. Nie pragnę wcale tego widzieć.
Szydziliśmy z takich obaw. Nasze serca wolały się przychylać do starego kapitana, kiedy się zespalał ze statkiem, udzielając mu swej mocy władania sobą i utrzymywania każdej piędzi, wydartej przeciwnym wiatrom; gdy go wiódł oto, ze skróconemi żaglami, naprzełaj, — do skoków po olbrzymich bałwanach. Gdy oficer w czasie niepogody obejmował na pokładzie wartę i wykrzyknął pierwszy ostry rozkaz: „Gotów się!“ — „Baczność!“, wtedy trzeba było widzieć tych ludzi, jak stojąc zwartem na rufie pogotowiem, podziwiali statek. Oczy ich mrugały w wietrze; na ogorzałych twarzach kropiła się woda morska, bardziej słona i bardziej gorzka od ludzkich łez; przemokłe brody i wąsy zwieszały się w pasmach, ociekając, podobne do morskich wodorostów. Poprzeobrażani fantastycznie, w wysokich buciskach, w hełmowatych czapkach, kołysali się niezgrabni, sztywni i pękaci w swych lśniących gumach; wyglądali, jak załoga, cudacznie przyodziana do jakiejś awanturniczej wyprawy z bajki. Za każdym razem, gdy nawa lekko wychynęła nad spiętrzony gmach zielonej fali, trącaliśmy się łokciami w żebra, twarze nasze rozjaśniały