Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 036.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwoma cichemi krokami przechodził w głęboki cień na lewo: — na bakort tylnego pokładu. Odzewy były przeróżne: głucho wymrukiwane lub wygłaszane czysto, dźwięcznie. Niektórzy, traktując widocznie całą tę scenę jako zniewagę osobistą, odpowiadali obrażonym tonem. Karność nie bywa zazwyczaj tak ściśle przestrzegana na handlowych okrętach, gdzie poczucie hierarchji jest słabe, a wszyscy czują się równymi wobec bezmiaru morza i twardej pracy żeglarskiej.
Pan Baker wciąż czytał listę.
— Hanssen — Campbell — Smith — Wamibo... No, dalej: Wamibo? Czemu nie odpowiada? Zawsze muszę go dwa razy wymieniać.
Finn wydobył z siebie nakoniec niezdarne chrząknięcie, wystąpił na łachę światła i przeszedł, dziwaczny i niezgrabny, z twarzą człowieka zatopionego w śnie.
— Craik — Singleton — Donkin... Boże, cóż to znów?! — wykrzyknął mimowoli pan Baker, gdy ta nad wszelki wyraz odrapana figura pojawiła się w świetle: stanęła, obnażyła blade dziąsła i wyszczerzyła długie zęby w nieprzyjemnym uśmiechu.
— Czy jest coś we mnie nie w porządku? panie poruczniku? — zapytał Donkin z pozorną prostotą, w której czyhała bezczelność.
Z obu stron pokładu dał się słyszeć powściągany chichot.
Baker utkwił w nim twarde, niebieskie oczy.
— Dosyć! Przechodź! — mruknął.
I Donkin z kręgu światła pogrążył się raptem w ciemność, by przyjąć od kolegów klepanie po plecach i pochlebne szepty.