Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 158.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tamb Itam udał się za nim, ale odwrócił głowę i widział, jak dziewczyna zerwała się, podbiegła kilka kroków i padła na kolana.
— Tuanie! Tuanie! — wołał Tamb Jtam.
Jim już wskoczył do czółna i trzymał wiosło w ręce. Nie obejrzał się ani razu.
Tamb Jtam zaledwie zdołał wkroczyć za nim, dziewczyna pozostała na klęczkach, z załamanemi rękami.
Pozostała chwilę w tej błagalnej pozycyi, poczem zerwała się.
— Fałszywym jesteś! — krzyknęła.
— Przebacz mi! — odpowiedział donośnie Jim.
— Nigdy! Nigdy! — wołała.
Tamb Jtam wziął wiosło z rąk pana swego.
Gdy przybyli na przeciwległy brzeg, Jim zabronił mu iść dalej; ale on nie posłuchał i w niejakiem oddaleniu szedł za Jimem do obozu Dovamina.
Ściemniało się. Błysnęły tu i owdzie pochodnie.
Spotykani ludzie okazywali wielkie przerażenie i pośpiesznie usuwali się na bok, by dać przejść Jimowi.
Rozlegały się bolesne jęki kobiet. Dziedziniec zapełniony był zbrojnymi Bugisami i ludem Paturanu.
Nie wiem doprawdy, co to zbiegowisko oznaczać miało. Czy to były przygotowania do wojny, do zemsty, czy też do odparcia grożącej napaści najeźdców? Niemało czasu upłynęło, zanim przestano się lękać powrotu białych ludzi; jaka była łączność między nimi a ich białym lordem, zrozumieć nie mogli.
Nawet dla tych prostych umysłów Jim cieniem jakimś pozostał przygnieciony.
Dovamin, zrozpaczony, zgnębiony, od tłumu odosobniony, siedział na swym fotelu, trzymając na kolanach parę pistoletów.