Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 156.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chem przejmując serca obecnych głębią swego smutku i gniewu.
Przez chwilę zaległa śmiertelna cisza, gdy czterech ludzi uniosło trupa, by go złożyć u stóp stojącego w głębi drzewa.
Wówczas wszystkie kobiety wybuchnęły wielkim jękiem; żal swój krzykami wyrażały; słońce zachodziło, a w przerwach tych kobiecych jęków rozlegały się wysokie śpiewne głosy dwóch starców, intonujące wersety Koranu.
W tym czasie Jim, wsparty na armatce, plecami do swego domu zwrócony, patrzył na rzekę, dziewczyna, drżąca cała, stała na progu i oczu z niego nie spuszczała.
Tamb Itam nie odchodził od swego pana, czekając cierpliwie na to, co zdarzyć się może.
Nagle Jim, zdający się rozmyślać spokojnie, zwrócił się do niego i rzekł:
— Czas już z tem skończyć.
— Tuanie? — zawołał Tamb Itam podbiegając, Nie wiedział, o czem mówi jego pan; dziewczyna, widząc ruch Jima, podbiegła również pospiesznie.
Będąc w połowie dziedzińca, krzyknęła:
— Będziesz walczył?
Jim obrócił się do niej i opierając plecami o armatkę, odparł:
— Niema o co walczyć.
Mówiąc to, uczynił jeden krok naprzód.
— Zgodzisz się na ucieczkę? — krzyknęła znów.
— Tu niema ucieczki — odparł — zatrzymując się, co i ona uczyniła, pożerając go oczyma.
— I pójdziesz? — spytała powoli.
Pochylił głowę.
— A! — krzyknęła — jesteś szalonym lub fałszywym! Pamiętasz tę noc, gdy cię błagałam, byś mnie opuścił, a powiedziałeś, że nie mógłbyś, że to niemożliwe! Pamiętasz, powiedziałeś, że nigdy mnie nie opuścisz? A ja cię o te przysięgi nie prosiłam. Dobrowolnie je składałeś!