Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 154.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— We mnie już niema życia.
Tamb Itam usłyszał jęk dziewczyny, stojącej za drzwiami.
— Kto wie? — mówił Tamb Itam. — Śmiałość, przebiegłość, pozwolą nam przebić się przez tłumy nieprzyjaciół i uciec. Bo przecież w sercach tamtych ludzi strach jeszcze nie wygasł.
Wyszedł, marząc o łodziach i otwarłem morzu, zostawiając Jima z dziewczyną.
Nie mam serca dzielić się z wami tem, co zaszło między nimi, gdy ona przez godzinę, czy więcej, którą z nim spędziła, walczyła o szczęście swoje. Nie wiadomo, czy on miał jakie nadzieje, czego spodziewał się.
Był niewzruszony, a ze wzrastającem wyosobnieniem uporu duch jego zdawał się wznosić nad ruinami egzystencyi jego.
Ona wołała: — Walcz!
Nie rozumiała. O cóż tu walczyć można?
On miał dowieść swej potęgi w inny sposób i sam miał odnieść zwycięztwo nad fatalnym swym losem.
Wyszedł na dziedziniec, a za nim, z rozpuszczonemi włosami, błędnemi oczyma, bez tchu prawie, wysunęła się dziewczyna.
— Otworzyć wrota! — krzyknął.
Następnie, zwracając się do ludzi, którzy jeszcze w fortecy zostali, pozwolił im wracać do domów.
— Na jak długo, Tuanie? — spytał jeden z nich nieśmiało.
— Na życie całe — odparł ponurym głosem.
Cisza zaległa miasto po wybuchu jęków, płaczów, lamentów, przeciągających nad rzeką, jak podmuch wichru z otwartego przybytku cierpienia!
Ale szeptem powtarzane wieści napełniały serca przerażeniem i strasznemi wątpliwościami.