Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 141.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nego z tymi, których może już nigdy nie ujrzę, z tobą naprzykład.
Głęboko czułem się upokorzony jego słowami.
— Na miłość Boga — rzekłem — nie unoś się nademną, drogi chłopcze; myśl o sobie.
Czułem dla niego wdzięczność, że on mnie wyróżnił z szeregów nic nieznaczących tłumów. A doprawdy, czemże tak bardzo pysznić się mogłem? Odwróciłem pałającą twarz; w blaskach chylącego się, pociemniałego słońca, przypominającego rozżarzony węgiel z płomienia wydarty, morze — w swym niezmąconem spokoju oczekiwało zbliżenia się płomiennej kuli.
Dwa razy Jim chciał przemówić, ale powstrzymał się; nareszcie jak gdyby znalazł formułę — rzekł:
— Będę wiernym, będę wiernym — powtórzył, nie patrząc na mnie, ale pozwalając po raz pierwszy błąkać się oku swemu po tej powierzchni wód, których błękit przeszedł w purpurę w ogniu zachodzącego słońca. Ach! jakimże on był romantykiem. Przypominały mi się słowa Steina:
...Zanurzony w niszczących żywiołach!... Podążać za swem marzeniem, podążać wiecznie — zawsze, usque ad finem...
Był on romantykiem! Kto odgadnie, jakie kształty, zjawiska, jakie ukojenie widział w tych blaskach zachodu?...
Malutka łódeczka odczepiła się od mego statku i zbliżała się, by mnie zabrać.
— A przytem jest Jewel! — rzekł.
Drgnąłem, wyrwany z tej ciszy ziemi, nieba, morza, chłonącej wszystkie myśli moje.
— Jest Jewel! — powtórzył.
— Tak — szepnąłem.
— Nie potrzebuję mówić, czem ona jest dla mnie — ciągnął dalej. — Widziałeś sam, przyjdzie czas, że zrozumie...