Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 136.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Żółta twarz jego, pomarszczona, jakby wyciśnięta, zdradzała chciwość i skąpstwo z niczem niezrównane. Skomlał nieustannie.
Żadnych więcej kłopotów — naturalny opiekun — za małą sumę...
Stałem i podziwiałem go. Widocznie do takich rzeczy miał powołanie.
W skurczonej jego postaci spostrzegłem jakąś pewność siebie, jakgdyby zawody nigdy go nie spotykały. Przypuszczał zapewne, że propozycyę jego rozważam w duchu, gdyż stał się słodkim jak miód.
— Każdy z panów zostawia coś, gdy nadejdzie czas wracania do domu — zaczął przekonywającym tonem.
Zatrzasnąłem za sobą furtkę.
— W takim razie, panie Corneliusie, ten czas nigdy nie nadejdzie — rzekłem.
Przez parę sekund nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Jakto! — krzyknął nareszcie.
— No! — mówiłem — czyż pan nie słyszałeś, co on mówił? Nigdy do domu nie powróci.
— O! tego zawiele! — wrzasnął. — Już nie mówił do mnie „czcigodny panie”.
Milczał przez chwilę, poczem bez śladu dawnej pokory mówił cichym głosem:
— Nigdy nie odjedzie — a! On — on — on, przychodzi tu dyabeł wie zkąd — przychodzi — dyabeł wie — po co — aby deptać po mnie, póki nie zdechnę — a — deptać po mnie tak (tu przebierał nogami) tak, nie wiadomo dlaczego — aż póki nie umrę...
Głos jego stał się ledwie dosłyszalnym; męczył go kaszel; zbliżył się do ogrodzenia i szeptem zwierzył mi się, że nie będzie deptanym dłużej.
— Cierpliwości! cierpliwości! — szeptał, bijąc się w piersi.
Nie śmiałem się już więcej, ale on wybuchnął dzikim śmiechem: