Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 135.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To wielki głupiec — czcigodny panie!
Pogardliwie się roześmiałem i poszedłem dalej.
Przyskoczył znów do mnie i szepnął:
— On tu jest jak małe dziecko — małe dziecko — nic więcej.
Naturalnie nie zwracałem na niego najmniejszej uwagi, a ponieważ czas naglił, gdyż zbliżaliśmy się do bambusowego ogrodzenia, błyszczącego w świetle księżyca — odrazu przystąpił do interesu.
Stał się bardzo płaczliwym. Wielkie nieszczęścia przewróciły mu w głowie. Miał nadzieję, że zapomnę o tem, co mówił w napadzie żalu. Nie chciał nic przez to powiedzieć, ale czcigodny pan nie wie, co to jest być zrujnowanym, zdeptanym. Po tym wstępie zaczął gadać w taki sposób niejasny, podstępny, iż długi czas nie mogłem zrozumieć, do czego on zmierza. Chciał, bym u Jima wybłagał jakąś łaskę dla niego. Zdaje mi się, że chodziło tu o jakieś pieniądze. Powtarzał ciągle te słowa:
— Skromna pensya — odpowiednie podarunki. Domagał się wynagrodzenia za coś i w końcu powiedział, że przecież życie nic nie warte, jeżeli człowiek ma być ze wszystkiego odartym.
Nie pisnąłem słowa naturalnie, ale bacznie się przysłuchiwałem.
Zrozumiałem w końcu, iż on uważa, że należy mu się pewne wynagrodzenie za dziewczynę. Wychował ją. Cudze dziecko! Niemało miał kłopotów i przykrości — starym już jest — należą mu się odpowiednie podarunki. Jeżeli czcigodny pan powie słówko...
Stanąłem, by spojrzeć na niego z ciekawością, a bojąc się widocznie, bym jego wymagania nie uważał za nazbyt przesadzone, pośpiesznie zrobił koncesyę. Za „odpowiedni prezent”, w tej chwili udzielony, jak oświadczył, gotów zająć się dziewczyną „już bez żadnych dodatków — gdy pan ten wracać będzie do domu”.