Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 133.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obecne me położenie nieznośne było, ale pogarda, jaką miałem dla tego człowieka, ułatwiała mi je. Bo cóż ta marna istota znaczyła? Nic mnie już nie obchodziło, gdy uspokoiłem się co do Jima, o którego jedynie dbałem. Powiedział mi, że jest zadowolony... prawie. Nie każdy to ośmieli się o sobie powiedzieć. Ja — mając prawo uważania siebie za dostatecznie uczciwego — nie śmiem. Wy również, jak przypuszczam?
Marlow umilkł, jakby oczekując na odpowiedź.
Nikt się nie odezwał.
— Tak — mówił dalej. — Nikt wiedzieć nie może, ponieważ prawda wydarta jest z nas tylko przez jakąś okrutną, straszną katastrofę. Ale on jest jednym z nas i mógł powiedzieć, że jest zadowolony... prawie. Pomyślcie tylko! Prawie zadowolony. Wobec tego, cóż uboczne rzeczy znaczyć mogły? Czyż mógł dbać o to, kto go podejrzewa, nie wierzy mu, kocha go lub nienawidzi — tembardziej, jeżeli taki nienawidził go Cornelius?
Z takiego wroga Jim nic sobie nie robił.
— Kochany Marlowie — mówił — czuję, że gdy będę szedł prostą drogą, nic dotknąć mnie nie może. A ja przecież tak postępuję. Byłeś tu dość długo, przyglądałeś się i powiedz szczerze, czyż nie jestem najzupełniej bezpieczny. Wszystko odemnie zależy, a na Jowisza! niemało ufam sobie. Najgorszą rzecz, co zrobić może — to zrobić umie. Ani chwili taka myśl nie powstała w mej głowie. Nie mógłby, rozumiesz to — choćbym mu podał do ręki nabitą fuzyę i odwrócił się do niego plecami. To tchórz nieporównany. A gdyby nawet mógł to uczynić i uczynił? Więc — cóż? Przecież ja nie po życie tu przybyłem — prawda? Chciałem odgrodzić się murem od całego świata, no, więc zostanę tu...
— Póki zupełnie nie będziesz zadowolony — pospieszyłem powiedzieć.
Siedzieliśmy wówczas pod płóciennym dachem, rozpiętym nad jego łodzią; dwadzieścia wioseł jedno-