Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 130.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczęściem w rzucaniu kości. To nie sprawiedliwość rozstrzyga o losie ludzi — ale wypadek, zdarzenie, fortuna — sprzymierzenie cierpliwego czasu — utrzymuje skrupulatną równowagę.
Obaj powiedzieliśmy tę samą rzecz. Czy obaj powiedzieliśmy prawdę, czy jeden tylko z nas — czy żaden?...
Marlow umilkł, złożył ręce na piersiach i zmienionym tonem ciągnął dalej:
— Powiedziała — kłamiecie! Biedna! Cóż, należało to zostawić okazyi, której sprzymierzeniec Czas przyspieszonym być nie może, a wróg — Śmierć czekać nie chce.
Cofnąłem się — trwogą zdjęty, przyznać to muszę. Dodałem do jej niepokoju wzmiankę o czemś strasznem, niezrozumiałem, pozostającem wieczną dla niej zagadką. To tak, jak gdybym patrzył na pracę nieubłaganego przeznaczenia, którego jesteśmy ofiarami i — narzędziami.
Litość brała, myśląc o tej dziewczynie, stojącej tam nieruchomo; kroki Jima sprawiały hałas donośny, gdy w grubych butach wchodził na werandę.
— Jakto? Po ciemku? — zawołał zdziwiony — a cóż wy tak po ciemku robicie?
Po chwili ujrzał ją zapewne.
— Hallo! dziewczyno moja! — zawołał radośnie.
— Hallo! mój chłopcze! — odparła natychmiast.
Tak się zwykle witali z sobą, a pewna junakierya, brzmiąca w jej głosie o wysokich tonach, nadawała mu urok dziecinny. Sprawiało to niewymowną przyjemność Jimowi. Po raz ostatni słyszałem to ich powitanie i poczułem chłód w sercu. Głos był niby ten sam, ale ja w nim odczułem — bolesny jęk.
— A co zrobiłaś z Marlowem? Czy poszedł spać? To dziwne, że go nie spotkałem... Czy jesteś tam, Marlowie?