Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 129.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Schwyciła mnie za rękę. Nie podnosząc głosu, wyraziła cały bezmiar pogardy, goryczy, rozpaczy.
— To właśnie on mnie mówił... ale kłamiesz!
Te ostatnie słowa wypowiedziała miejscowym dyalektem.
— Wysłuchaj mnie! — prosiłem; głęboko westchnęła, odrzuciła mą rękę.
— Nikt, nikt nie jest dość dobrym — zacząłem z wielkiem przejęciem. Słyszałem, jak tłumione łkania rozdzierały jej piersi. Spuściłem głowę. Co tu słowa pomogą? Czyjeś kroki rozległy się w pobliżu; usunąłem się, nie wymówiwszy jednego słowa więcej...



ROZDZIAŁ XXXIV.


Marlow wstał pospiesznie i zachwiał się, jak gdyby stanął na ziemi po szybkiej wędrówce po nadziemskich przestworzach. Oparł się o balustradę i spojrzał na szereg trzcinowych foteli. Wyciągnięte w nich ciała zbudziły się z obezwładnienia.
Ten i ów zerwał się jakby przerażony; tu i tam błysnęło cygaro; Marlow patrzył na nich oczami człowieka, wyrwanego z marzeń sennych, zupełnie obcych temu otoczeniu. Ktoś szepnął zachęcająco:
— No i cóż dalej?
— Nic — odparł Marlow — powiedział jej — nie uwierzyła mu — nic więcej. Co do mnie — nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy smucić. Nie mogę powiedzieć, w co wierzyłem wówczas i do dziś dnia nie wiem. Ale w co wierzył ten biedak? Prawda zawsze na wierzch wylezie — powiadają. Magna est veritas et... Tak, gdy zdarzy się okazya. Istnieje prawo, nie ulega wątpliwości, prawo — kierujące