Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 123.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Było to potrzebą — niezbędną potrzebą dla zbolałego serca i skołatanego umysłu.
Popęd młodości, nastrój chwili... Cóż chcecie?
To rzecz zrozumiała — chyba ktoś niezdolny cokolwiek pod słońcem rozumieć, nie pojmie tego. Zatem czuła się w tej chwili szczęśliwą.
— Na Jowisza! — pan wiesz, to rzecz poważna — do kpin się nie nadaje! — szepnął pośpiesznie Jim, gdym stanął po raz pierwszy na progu ich domu. Tak, w romansie ich nie było miejsca na żarty; wśród nieszczęść życiowych zamienili przysięgi, jak rycerz z dziewicą na nizinach, nawiedzanych przez duchy.
Światło gwiazd im wystarczało, światło tak słabe, iż nie mogło cieniom nadać kształtów i wskazać przeciwnego brzegu rzeki.
Patrzyłem na rzekę tej nocy, z tego samego miejsca; płynęła ona milcząca i czarna, jak Styks; nazajutrz wyjechałem, ale nie prędko zapomnę, od czego chciała być ocaloną właściwie, gdy go błagała, by odjechał póki czas jeszcze.
Powiedziała mi, co to było, spokojnie — teraz zbyt namiętnie zainteresowaną była, by się unosić — głosem słodkim rzekła:
— Nie chciałam umierać, płacząc.
Zdawało mi się, że źle słyszałem.
— Nie chciałaś pani umierać, płacząc? — powtórzyłem za nią.
— Jak matka moja — dodała pośpiesznie.
— Matka moja gorzko płakała, umierając — wyjaśniła. Jakiś niepojęty spokój zdawał się podnosić wokoło nas, łagodząc nadmierność wzruszeń. A mnie się zdawało, że tracę grunt pod nogami wśród głębi wód i ogarnął mnie nagle strach, strach tej nieznanej głębi.
Opowiadała mi, że gdy matka konała, musiała odejść od jej łoża, by stanąć przy drzwiach i bronić wejścia Corneliusowi.