Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 118.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wiem, dla czego słuchając go, zdawałem sobie tak jasno sprawę ze stopniowego ciemnienia rzeki i powietrza; z tej powolnej pracy nocy, ogarniającej wszystkie widzialne kształty, zacierającej je coraz więcej i więcej, jak gdyby spadał na mnie czarny, delikatny pyłek.
— Na Jowisza! — zaczął gwałtownie — są dnie, w których człowiek czuje się zupełnie głupi, ale to powiedzieć mogę, że dałem sobie radę z tą okropną rzeczą, przygniatającą mi czaszkę... Zapomniałem?... Niech mnie powieszą, jeżeli wiem! Mogę spokojnie o tem myśleć. Bo zresztą czegóż to dowodziło? Niczego. Przypuszczam, że i pan nie sądzi inaczej...
Pośpieszyłem mruknąć coś niezrozumiałego.
— Wszystko jedno zresztą — rzekł. — Ja zadowolony jestem... prawie. Potrzebuję tylko spojrzeć na pierwszego przechodzącego człowieka, by odzyskać zaufanie w siebie. Oni rozumieć nie mogą, co się we mnie dzieje. To, co zrobiłem tutaj, zasługuje na uznanie!
— Rozumie się — odparłem.
— A jednak nie powierzyłbyś mi pan własnego okrętu — co?
— A niechże cię licho porwie! — krzyknąłem — dajże z tem pokój!
— Aha! widzisz pan — zawołał — ale popróbuj powiedzieć to któremu z nich tutaj. Nazwą pana głupcem, kłamcą, a może gorzej jeszcze. Więc tym sposobem wytrzymać mogę. Uczyniłem coś dla nich, ale i oni mi się odpłacili.
— Kochany chłopcze — zawołałem — pozostaniesz dla nich zawsze tajemnicą niezbadaną.
Nastało długie milczenie.
— Tajemnicą — powtórzył — dobrze, więc zostaw mnie tu na zawsze.
Gdy słońce zupełnie zaszło, ciemność coraz większa spadała na nas z każdym podmuchem wietrzyku.