Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 114.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mujące biodra tego człowieka, oślepiająco białem się wydawało przy jego ciemnej skórze; nagie ciało wilgotne było. Jim wszystko to zauważył.
Opowiadał, że doznał w tej chwili wielkiej ulgi, mściwej rozkoszy. Celował z rozwagą.
Wytrzymał trzecią część sekundy, napastnik w szybkich skokach zbliżał się, a Jim z przyjemnością myślał: to już trup! Pewnym był siebie, pozwolił mu zbliżyć się, widział jego rozwarte nozdrza, błyszczące oczy i — strzelił.
Huk w tej zamkniętej przestrzeni był ogłaszający. Cofnął się o krok wstecz. Napastnik głowę zadarł, wyciągnął ramiona i wypuścił nóż.
Przekonał się Jim później, że go trafił w usta, kula przebiła czaszkę. Biegł pędem i teraz runął naprzód, gwałtownie głową bijąc o ziemię, tuż przy nagich stopach Jima.
Jim zachował całą przytomność umysłu, teraz doznał spokoju, ukojenia, nie czuł w sobie niechęci żadnej, jak gdyby śmierć tego człowieka wszystkie rachunki załatwiła.
Szopa napełniona była gęstym, czarnym dymem, płomień rzucał krwawe światło.
Jim minął trupa i szedł pewnym krokiem w głąb szopy, mierząc do drugiej, nagiej postaci, stojącej w rogu. Gdy miał już za cyngiel pociągnąć, człowiek odrzucił daleko ciężką dzidę, oparł się o ścianę, przysiadł w kucki, złożone ręce składając między nogi.
— Chcesz, bym ci życie darował? — pytał Jim.
Tamten milczał.
— Ilu was jest jeszcze? — spytał znów Jim.
— Jeszcze dwóch Tuanis (panie) — odparł słodko, patrząc wielkiemi, zahypnotyzowanemi oczami w lufę rewolweru. Rzeczywiście dwóch jeszcze wypełzło z pod mat, ostentacyjnie pokazując, że są bezbronni.