Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 112.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Uciekaj! — powtórzyła dziewczyna z uniesieniem.
— Teraz z pewnością są przerażeni, usłyszeli twój głos, wiedzą, żeś się zbudził, wiedzą, żeś wielki, silny, nieustraszony...
— Jeżeli nim jestem — zaczął, ale ona mu przerwała.
— Tak — dzisiejszej nocy. Ale co będzie jutro, pojutrze, czy później jeszcze? Czy ja zdołam czuwać zawsze?
Łkaniem głos jej się załamał, co Jima niewypowiedzianie wzruszyło.
Mówił mi, że nigdy nie czuł się tak małym, bezsilnym — a co do odwagi, jakaż z niej korzyść — myślał.
Ucieczka nawet wydawała mu się bezużyteczną, a chociaż ona wciąż szeptała z gorączkowym uporem — uciekaj do Dovamina, on wiedział, że niema dla niego ucieczki od tego wyosobnienia, tylko — w niej.
— Myślałem — mówił mi — że gdy oddalę się od niej, wszystko dla mnie skończonem będzie!
Ale ponieważ nie mogli stać tak wiecznie na miejscu, postanowił pójść do spichrza.
Pozwolił jej iść razem, nie myśląc nawet, że mogłoby być inaczej; zdawało mu się, że są nierozerwalnie z sobą związani.
— Jestem nieustraszony — czy tak? — szepnął przez zęby.
Ona wstrzymała go za ramię.
— Czekaj, aż usłyszysz mój głos — rzekła i z pochodnią w ręce pobiegła.
Jim pozostał sam w ciemności, ucho do drzwi przycisnął; żaden głos, żadne westchnienie nie dochodziło z wewnątrz. Starucha tylko jęknęła gdzieś za jego plecami.
Nagle usłyszał krzyk dziewczyny:
— Teraz! Pchnij!