Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 108.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zrana Cornelius nie wspominał o wypadkach zaszłych w nocy.
— Przypuszczam, że wrócisz pan do mego biednego domu — szepnął słodziutko, gdy Jim wchodził do czółna, by się udać do Dovanima.
Jim kiwnął tylko głową, nie patrząc na niego.
Jim spędził cały dzień ze starym „nakhodą”, przedstawiając konieczność energicznego działania i natychmiastowego wzięcia się do pracy wszystkich wodzów plemienia Bugis, którzy na tę naradę wezwani zostali.
Z przyjemnością przypominał sobie, jak był wymownym i przekonywającym.
— Przedstawiłem im grozę położenia, zrozumieli, że nadeszła chwila stanowcza — opowiadał mi. — Bo rzeczywiście, wysłańcy Szeryfa-Ali krążyli koło osady i podobno kilka kobiet uprowadzili z sobą. Na rynku znów zjawili się jego emisaryusze w białych szatach, i przechadzając się dumnym krokiem, przechwalali się przyjaźnią Radży dla ich pana. Jeden z nich stanął pod drzewem, a opierając się na lufie karabinu, wzywał lud do modlitwy i skruchy, radząc, by wymordował wszystkich obcych z pomiędzy siebie, bo jedni — jak mówił — są niewiernymi, a inni gorzej nawet, są dziećmi szatana!
Opowiadano, że niektórzy ze słuchaczów głośno wyrażali chęć pójścia za temi radami. Wzbudziło to postrach ogromny.
Jim, niezmiernie ze swej dziennej pracy zadowolony, przed zachodem słońca wrócił do domu.
Bugisowie obiecali mu uroczyście, że do walki wystąpią, on głową odpowiadał za powodzenie sprawy i tak czuł się tem podniecony i uszczęśliwiony, iż spotkawszy Corneliusa, usiłował grzecznym być dla niego.
W odpowiedzi Cornelius stał się nieznośnie jowialnym, śmiał się, wykrzywiał, w końcu schwycił się za brodę, rozparł na stole, rzucając niepewne