Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 095.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wówczas, pewny jestem, że zrozumiała dużo — nie wszystko — trwoga odgrywała tu największą rolę.
Jim nazwał ją wyrazem, oznaczającem rzecz drogocenną, nazwał ją — klejnotem.
To ładnie, prawda? Ale on do wszystkiego był zdolny. Klejnotem ją nazwał i powiedział to z taką prostotą, jak gdyby mówił „Janiu.”
Usłyszałem to miano, jak tylko stanąłem na dziedzińcu jego domu; o mało mi ręki nie wyrwał z ramienia, tak ją mocno potrząsał i rzucił się do drzwi, wołając głośno.
— Yewel! Yewel! (po angielsku „klejnot”) Śpiesz się! Przybył do nas przyjaciel...
Zwrócił się nagle ku mnie i mówił poważnie:
— Wierz mi — to — to się do kpin nie nadaje — nie mogę powiedzieć, ile jej zawdzięczam — więc, rozumiesz pan — to — jakby kościół nasz...
Ten szept niespokojny, niejasny, przerwało zjawienie się białej postaci, która z lekkim okrzykiem wysunęła z cienia twarzyczkę o delikatnych rysach i głębokich myślących oczach i wyjrzała, jak ptaszek z głębi gniazdka swego.
Nazwa ta, dana kobiecie, zadziwiła mnie; ale dopiero później zrozumiałem, jaki ona ma związek z zadziwiającą pogłoską, na jaką się natknąłem w czasie mej podróży na wybrzeżu, o 230 mil oddalonem od rzeki Paturanu.
Statek Steina, na którym podróż odbywałem, zarzucił kotwicę dla zabrania jakichś produktów, wyszedłem więc na wybrzeże i ku wielkiemu memu zdziwieniu przekonałem się, że ta zapadła dziura szczycić się może obecnością urzędnika państwowego trzeciego stopnia, który tu stale rezyduje.
Był to metys, tak otyły, że fałdy tłuszczu zwisały, o grubych, wywróconych świecących wargach.
Znalazłem go rozciągniętym na trzcinowym fotelu, wstrętnie porozpinanym, z olbrzymim liściem na parującej głowie i drugim takim w ręce, którym leniwie się wachlował...