Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 085.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sekund kilka, ale pamięta, że konwulsyjnie zerwał się. Od głowy do stóp błotem oblepiony, stał tak, rozmyślając, że jest zupełnie sam, o setki mil od swego gatunku ludzi oddalony i ścigany jak zwierzę, od nikogo ani pomocy, ani współczucia oczekiwać nie może.
Pierwsze domy stały o kilka kroków, i to zapewne przeraźliwy krzyk przerażonej kobiety, usiłującej uciec z dzieckiem, zbudził go z tego obezwładnienia. Szedł prosto przed siebie; ociekające z niego błoto odebrało mu wszelkie podobieństwo do człowieka. Przebył tak połowę osady.
Zwinne kobiety uciekały na prawo i lewo, ociężali mężczyźni rzucali na ziemię cokolwiek w rękach trzymali i stali w osłupieniu z otwartemi gębami. Wzbudzał ogólny strach. Mówił, że widział, jak małe dzieci uciekając, padały na wystające brzuszki i wierzgały nogami.
Przesunął się między dwoma domami, wdrapał się na barykadę z powalonych drzew urządzoną (nie było tygodnia w owym czasie bez bitwy w Paturanie), wdarł się na jakieś pólko kukurydzy, gdzie przerażony chłopczyk rzucił na niego kijem i znalazł się nagle w ramionach kilku ludzi.
Jeszcze mu tchu starczyło na tyle, by wyszeptać: „Dovamin! Dovamin!”
Pamięta, że go na wpół poniesiono, na wpół popchnięto, na szczyt wzgórka, gdzie za mocnem ogrodzeniem wśród palm i owoców drzew siedział wielki mężczyzna, a liczne jego otoczenie zdradzało wielkie podniecenie i zaniepokojenie.
Jim grzebał w błocie, oblepiającem go grubą warstwą, by znaleźć obrączkę, a znalazłszy ją na plecach, dziwił się, kto mógł ją tam przerzucić.
Pozwolono mu iść dalej, ale on nie mógł utrzymać się na nogach.
U podnóża wzgórza rozległy się strzały, ale już on teraz był bezpieczny.