Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 073.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chłopcem”, on zaś trzymał się określenia „stary przyjacielu”, wymawiając słowa wdzięczności.
Była chwila głębokiej, rzeczywistej poufałości, nieoczekiwanej i krótkotrwałej.
Usiłował uspokoić mnie, jakgdyby on był bardziej odemnie dojrzałym.
— Dobrze! dobrze! — powtarzał wzruszony.
— Obiecuję dbać o siebie. Tak, nie będę się na nic narażał. Ani odrobinkę. Rozumie się. Myślę wieki tam pokutować. Bądź o mnie spokojny. Na Jowisza! czuję, że mi się nic stać nie może. A to szczęście zapowiada! Przecie nie chciałbym zmarnować tak wspaniałej okazyi!...
Wspaniała okazya! prawda, ale jak on z niej skorzysta? Jak on mówił „ja — nawet ja” pamiętałem o jego nieszczęściu. To prawdą było. Więc najlepiej będzie dla niego, gdy odjedzie.
Łódź moja wpadła w wir po odpływającym okręcie i ujrzałem go odcinającego się na tle zachodzącego słońca, wznoszącego czapkę nad głową.
Dobiegły mnie te niewyraźne słowa:
— Usłyszysz wkrótce o mnie!
Morze tak rozbłyskiwało u stóp jego, iż wyraźnie go widzieć nie mogłem, widocznie taki już mój los, że oczom moim nigdy się wyraźnie przedstawić nie mógł; ale zaręczam wam, że nikt mniej „podobnym nie był do trupa”; słowa mieszańca wydały mi się prostem krakaniem.
Ujrzałem jego postać, wychylającą się z pod wzniesionego ramienia Jima. On również podniósł rękę, zdawał się wykonywać jakiś ruch pchnięcia. Absit omen!



ROZDZIAŁ XXIV.


Pobrzeża Paturanu (ujrzałem je w dwa lata potem) proste, ponure, toną w mglistym oceanie.