Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 065.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecie życie sobie uniemożliwiałeś — rzekłem.
...Tak pan sądzisz? — spytał zmartwiony, ale po chwili dodał — ale przecież jakoś sobie radziłem, prawda?
Nie można było gniewać się na niego; z uśmiechem powiedziałem mu, że ludzie tak sobie radzący w dawnych czasach byli na drodze do zostania pustelnikami na puszczy.
— Ee! co tam! — rzekł energicznie.
Widocznie puszcza go nie przerażała.
Rad byłem z tego i powiedziałem mu, że miejsce, dokąd się udaje, nie lepszem jest od dzikiej puszczy.
— Wiem, wiem — odparł.
— Chciałeś — ciągnąłem dalej — odejść i zamknąć za sobą drzwi...
— Czyż mogę to zrobić? — przerwał mi, a jakiś dziwny smutek owionął go od stóp do głowy, jak cień przesuwającej się chmury.
Mogłem mu dać uroczyste przyrzeczenie, że jakimkolwiek będzie los jego, zostanie nieznanym, gdyż kraj, dokąd się ma udać, pozostaje po za obrębem ludzkich interesów.
Gdy raz się tam znajdzie — otaczający świat zapomni o nim, jak gdyby nigdy nie istniał.
— Nigdy nie istniał — otóż to, na Jowisza! — szepnął sam do siebie.
Oczy jego utkwione we mnie — błysnęły.
— Jeżeli dobrze zrozumiałeś wszystko — mówiłem — to wskakuj do pierwszej napotkanej dorożki i jedź do Steina po ostateczne instrukcye.
Zanim wymówiłem ostatnie słowo, już go w pokoju nie było.