Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 050.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przesuwał się on po wywoskowanych posadzkach, po gładkiej powierzchni stołów, wygięciach rzeźb, lub odbijał się prostopadle w lustrach, gdzie rysowały się sylwetki dwóch ludzi i dwóch płomyków, sunących w milczeniu przestrzenią.
Stein szedł naprzód, pochylając się ku mnie uprzejmie; na jego twarzy malował się głęboki, skupiony spokój; jasne kosmyki włosów, ze srebrnemi nićmi, spadały na lekko pochyloną szyję.
— To romantyk, romantyk — powtarzał. — A to źle, bardzo źle... Bardzo dobrze również — dodał.
— Czyż on nim jest? — zawołałem.
— Z pewnością — odparł stając i wznosząc świecznik, ale nie patrząc na mnie.
— Najwidoczniej! cóż innego sprawia mu ten wewnętrzny ból, przy którym poznaje samego siebie? Przez co ty i ja wiemy, że on egzystuje?
W tej chwili trudno było uwierzyć w egzystencyę Jima w świecie materyi — ale niezniszczalna jego rzeczywistość narzuciła mi się z niezwalczoną siłą!
Ujrzałem ją wyraźnie, jak gdybyśmy w tym pochodzie przez milczące pokoje, wśród nagłych błysków świateł, odbijających się wraz z naszemi sylwetkami w głębi zwierciadeł, zbliżali się do absolutnej Prawdy, która, jak Piękność sama, pływa niejasna, wpół zamoczona, w milczących wodach tajemnicy.
— Może on jest — przyznałem z lekkim śmiechem, ale niespodziewanie głośne jego echo kazało mi zniżyć głos natychmiast — pewnym jednak jestem, że ty jesteś.
Z głową na piersi pochyloną, a wzniesionym świecznikiem poszedł dalej.
— No tak... istnieję również — rzekł.
Poprzedzał mnie. Oczy moje śledziły jego ruchy, ale widziałem nie głową pożądanego zawsze gościa, korespondenta uczonych towarzystw, „dobroczynnego” przyrodnika; widziałem tylko rzeczywi-