Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 049.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szept jego przekonania zdawał się otwierać przedemną rozległą, a niepewną przestrzeń, jak mroczną równinę o świcie — lub morze przy zapadającej nocy. Brakło odwagi na zdecydowanie tego; ale było to urocze, zwodnicze światło, rzucające nieokreśloną poezyę na — groby.
Życie jego rozpoczęło się od ofiar, w imię szlachetnych idei; wędrował daleko różnemi drogami, dziwnemi przesmykami, ale gdziekolwiek był — szedł bez wahania, nie doznając nigdy ani wstydu, ani żalu.
Co do tego nie mylił się. Taką bezwątpienia należało iść drogą.
Pomimo to wielka równina, po której ludzie błąkają się wśród Arabów, posiada rozpaczliwy wygląd, pod nieuchwytną poezyą zmierzchu; ocieniona w środku, objęta jasnym na brzegach pierścieniem, jakby otoczona pełną płomieni przepaścią.
Gdy zdecydowałem się przerwać milczenie, wyraziłem zdanie, że niema chyba większego od niego romantyka na świecie.
On rzucił na mnie cierpliwe, badawcze spojrzenie.
— To wstyd — powiedział. — Siedzimy tu sobie i rozprawiamy jak dwa wyrostki, zamiast schwycić się za ręce w celu wyszukania czegoś praktycznego, praktycznego lekarstwa na zło... wielkie zło — powtórzył z dowcipnym, pobłażliwym uśmiechem.
A jednak rozmowa nasza nie stała się praktyczniejszą. Unikaliśmy wymówienia nazwiska Jima, jak gdyby on był tylko duchem, zbolałym, pozbawionym miana cieniem.
— Nie! — rzekł Stein, powrstając. — Prześpisz się u mnie, a jutro rano obmyślimy coś praktycznego, bardzo praktycznego.
Zapalił dwuramienny świecznik i wskazywał mi drogę. Przechodziliśmy ciemnemi pokojami, rozjaśnionemi jedynie blaskiem niesionych przez Steina świec.