Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 046.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zapalił zapałkę, która jaskrawem błysnęła światłem. Jego spokojna, myśląca twarz bólem się skrzywiła.
— Przyjaciel, żona, dziecko — mówił wolno, patrząc na mały płomyczek — phu!
Zapałka zgasła, westchnął i zwrócił się do motyla.
Wątłe, cudne skrzydełka drgnęły lekko, jak gdyby tchnienie jego przywołało do życia ten wspaniały przedmiot marzeń sennych.
— Praca — zaczął nagle, wskazując rozrzucone ćwiartki — idzie szybkim krokiem. Opisywałem właśnie ten rzadki okaz... No! a cóż pan masz dobrego do powiedzenia?
— Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, Steinie — rzekłem z wysiłkiem, który mnie samego zadziwił — to przyszedłem, by ci opisać rzadki okaz.
— Motyla? — pytał żywo.
— Nie, rzecz mniej doskonałą — odparłem, czując nagle ogarniające mnie wątpliwości — człowieka!
— Ach, tak! — szepnął, a twarz jego, gdy zwrócił się do mnie, stała się poważną. Patrzył na mnie przez chwilę, poczem rzekł: — A no, ja również człowiekiem jestem. Oto macie go całego: on umiał szlachetnie zachęcić człowieka, wahającego się jeszcze przed zrobieniem zwierzenia; jeżeli ja się wahałem, to niedługo.
Wysłuchał mnie cierpliwie. Chwilami głowa jego znikała w kłębach dymu i sympatyczny pomrok wydobywał się z tej chmury.
Gdy skończyłem, odłożył fajkę, pochylił się ku mnie, opierając łokcie na poręczach fotelu, splatając palce obu rąk.
— Rozumiem doskonale. On jest romantykiem!
Zdyagnozował od razu dany wypadek i zdumiony byłem, w jak prosty sposób to uczynił; rzeczywiście, rozmowa nasza przypominała konsultacyę w gabinecie doktorskim — Stein z miną uczonego siedział przed biurkiem, ja z boku, z miną zaniepo-