Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 044.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ja również młodym byłem wówczas. Przy wrotach uścisnęła mą rękę i cofnęła się. Stałem za wrotami, dopóki ich dobrze nie zatarasowano.
Miałem potężnego, osobistego wroga, wielkiego pana, a zarazem wielkiego łotra, plądrującego w okolicy z całą bandą.
Jechałem kłusem, cztery, czy pięć mil; deszcz padał w nocy, ale mgła się podniosła i powierzchnia ziemi czystą była, uśmiechała się do mnie, świeża, niewinna, jak małe dziecię.
Nagle rozległy się wystrzały — ze dwadzieścia przynajmniej, tak mi się zdawało. Kule świstały mimo uszu moich, kapelusz zleciał mi na tył głowy. Była to urządzona na mnie zasadzka, rozumiesz pan?
Kazali biednemu Mohammedowi posłać po mnie i zaczaili się tutaj.
W jednej chwili wszystko zrozumiałem i pomyślałem: poczekajcie! Konik mój chrapnął, skoczył i stanął, a ja powoli schyliłem się tak, że głowa moja leżała na jego grzywie.
Puścił się w ruch, a ja jednem okiem dojrzałem smugę dymu, wznoszącą się nad bambusowemi zaroślami po lewej stronie.
Pomyślałem: Aha! łajdaki, czemuż to się tak śpieszycie? To wcale nieładnie. O nie! Prawą ręką schwyciłem rewolwer — cichutko... spokojnie. Przecie było tylko siedmiu tych łotrów. Zerwali się z ziemi i biegać zaczęli, wywijając oszczepami, nawołując się, by otoczyć i schwycić mego konia, gdyż ja już nieżyję.
Pozwoliłem im podejść tak blizko jak te drzwi, i wówczas paf! paf! paf! — mierzyłem celnie.
Ostatni wystrzał skierowałem w plecy jednego, ale chybiłem. Był już zbyt daleko.
Wówczas wyprostowałem się na koniu, czysta ziemia znów się do mnie uśmiechała.
Z trzech zabitych ludzi jeden leżał skurczony jak pies, drugi na plecach z ręką przy oczach, jakby