Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 030.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łodzi w życiu swojem nie widziałem. A pijanym być nie mógł!
Spokojny, łagodny chłopiec — rumienił się jak dziewczyna, gdy wszedł na pokład...
Powiadam panu, kapitanie Marlow, że gdy się zjawiał obcy okręt, nikt z Jimem konkurować nie mógł...
Koledzy jego dbali tylko o dawnych klientów... A on, panie... — mówił widocznie wzruszony Egström — gotów był sto mil wypłynąć w byle jakiej skorupie, aby nowego klienta dla firmy złapać. Gdyby cały interes do niego należał, nie mógłby gorliwiej pracować. A teraz... odrazu... rzuca wszystko! Pomyślałem sobie: „che! bratku, wiem, o co ci idzie” i rzekłem.
— Po co te gawędy Jimie, powiedz odrazu, jakiego podwyższenia pensyi żądasz?
Spojrzał na mnie i zdawało się, że chce przełknąć coś, co mu w gardle stanęło.
— Nie mogę tu pozostać.
— A cóż to za żarty? — spytałem.
Wstrząsnął głową, a w jego oczach wyczytałem, że można go już uważać za straconego.
Wówczas zwymyślałem go strasznie.
— Od czego uciekasz? — krzyczałem. — Co ci się stało? Co cię przeraziło? Ani szczypty rozumu nie posiadasz; przecież się nie porzuca dobrego miejsca. Gdzie spodziewasz się dostać lepsze? — ach! ty taki, owaki!
Słabo mi się zrobiło, mogę panu zaręczyć.
— Przecież nasza buda zatonąć nie może — dodałem.
On rzucił się gwałtownie.
— Żegnam pana — zawołał, kłaniając mi się, jak jaki lord — szlachetną masz naturę, Egströmie — dodał — i gdybyś znał moje powody, nie zatrzymywałbyś mnie tak gorąco.
— To największe kłamstwo, jakie w życiu wypowiedziałeś — zawołałem.
— Wiem, co mówię — odparł.