Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 026.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cechą sklepu tego; nawet obcy przestali na to zwracać uwagę, a jeżeli hałas zbytnio im kiedy dokuczył, to mrucząc pod nosem, zamykali drzwi „salonu”.
Sam Egström, grubokościsty, ciężki Skandynawczyk, z olbrzymiemi blond faworytami, wydawał rozporządzenia, zawijał paczki, robił rachunki, lub pisał stojąc przy kantorku i zachowywał się tak, jak gdyby był głuchy, jak pień.
Od czasu do czasu wyrzucał z siebie dźwięk — sz! bez najmniejszej nadziei, by to jakiś skutek wywołać mogło i tak było w rzeczywistości.
— Bardzo przyzwoicie obchodzą się tu ze mną — rzekł Jim.
— Blake trochę grubianin, ale Egström bardzo na swojem miejscu.
Zerwał się nagle i podszedł do okna, gdzie stał teleskop, wylotem zwrócony ku morzu. Przechylił się i bacznie się czemuś przyglądał.
— Okręt, który cały ranek był unieruchomiony wskutek zupełnej ciszy, teraz podpływa — rzekł spokojnie.
— Muszę iść, spełniać swoją powinność.
Uścisnęliśmy sobie ręce w milczeniu i Jim skierował się ku wyjściu.
— Jimie! — krzyknąłem.
Obejrzał się, trzymając rękę na kłamcę.
— Odrzuciłeś — odrzuciłeś coś w rodzaju fortuny!
Wrócił się i stanął przy mnie.
— Przywiązałem się do starego, to był taki niezwykły okaz człowieka — rzekł. — Ale czyż mogłem. Czyż mogłem? — Wargi mu drgać zaczęły. — Tutaj nikt o tem nie wie i nikogoby to nie obeszło.
— Ach! ty — ty — zacząłem i umilkłem, łamiąc sobie głowę nad wynalezieniem odpowiedniego słowa, a gdy zrozumiałem, że ono nie istnieje, Jima już w pokoju nie było.