Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 020.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

knął stłumionym głosem. Schwycił mą rękę, jak gdyby tylko co ją spostrzegł, i opuścił ją natychchmiast.
— Przecie to o to, ja — pan — ja... bąkał i nagle na swój dawny, uparty sposób mówić zaczął:
— Bestyą byłbym, gdybym teraz... głos mu się łamał.
— Dobrze, dobrze — rzekłem. Prawie przerażony byłem tym wybuchem uczuć, przez które przeglądała dziwna duma. Przypadkiem pociągnąłem za jakiś sznurek; nie znałem urządzenia tego cacka.
— Muszę iść teraz — rzekł. — Na Jowisza! dałeś mi pan pomoc. Nie mogę na miejscu usiedzieć. O to właśnie chodziło...
Spojrzał na mnie z zachwytem.
— Tego mi było potrzeba...
Rozumie się, że tego mu było potrzeba. Nie miałem najmniejszego co do tego złudzenia, ale patrząc na niego, zadawałem sobie pytanie, jakiego gatunku jest złudzenie, które od kilku minut pieścił w swem łonie?
— Nie weźmiesz mi pan za złe, że nie umiem nic odpowiedniego powiedzieć — zawołał. — Ostatniej nocy już mi pan wyświadczył nieskończenie wiele. Słuchając mnie — pan rozumie. Daję panu słowo, że nieraz myślałem, że z natłoku myśli czaszka mi pęknie!... — Rzucał się, literalnie rzucał po pokoju, to pakował ręce do kieszeni, to je wyciągał, kapelusz wciskał na głowę. Nie miałem pojęcia, że on może być tak ruchliwym. Pomyślałem o suchym liściu, wiatrem targanym, a tajemnicza obawa, ciężar nieokreślonego powątpiewania przygniatał mnie do krzesła. Nagle stanął, jakby odkryciem jakiemś do miejsca przygwożdżony.
— Obdarzyłeś mnie pan zaufaniem — oświadczył.
— Ależ na miłość Boga, kochany chłopcze — dajże temu pokój! — prosiłem.
— Dobrze, dobrze. Milczeć będę teraz i pó-