Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 019.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ mogę — nalegałem — dokonałem już większej rzeczy. Obdarzam cię zaufaniem...
— Chcesz mi pan dać pieniądze — zaczął.
— Na honor, zasługujesz, bym cię wysłał do dyabła — krzyknąłem, wyrażając swoje oburzenie.
Zdumiał się, uśmiechnął, a ja ponowiłem atak.
— Tu wcale o pieniądze nie chodzi. Jesteś zbyt powierzchowny — zawołałem (a w duchu myślałem: otóż chodzi!)
— Spojrzyj na ten list, który chcę ci dać. Piszę do człowieka, którego nigdy dotąd o łaskę nie prosiłem, a piszę o tobie w słowach takich, jakich się używa jedynie, pisząc o blizkim bardzo przyjacielu. Najzupełniej staje się za ciebie odpowiedzialnym. Jeżeli się zechcesz zastanowić nad tem, co to znaczy!
Podniósł głowę. Deszcz ustał, rynna tylko roniła głośne łzy po za oknem.
Cicho, spokojnie było w pokoju, cienie wszystkie skupiły się po kątach, zdala od płomyka świecy, sterczącej sztywnie w kształcie sztyletu; twarz Jima zdawała się zalaną odblaskiem jakiegoś łagodnego światła, jakby pierwszych promieni jutrzenki.
— Boże! — wyrzucił z trudem — szlachetnym jesteś, panie! — Nie czułbym się więcej upokorzonym, gdyby on mi język w tej chwili pokazał. Pomyślałem sobie:
— On tu mnie chce wziąć na kawał.
Oczy jego błysnęły prostem w moją twarz spojrzeniem, ale przekonałem się, że w niem nie było ani urągliwości, ani szyderstwa.
Wpadł nagle w jakieś nadzwyczajne ożywienie, zdawał się tą płaską, drewnianą figurką, za pomocą sznurka poruszaną. To podnosił, to opuszczał ręce. Stał się zupełnie innym człowiekiem.
— A ja tego nigdy nie spostrzegłem — krzyknął; nagle zagryzł usta i zmarszczył brwi.
— Jakimże osłem byłem — mówił powoli, przerażonym tonem.
— Takiego, jak pan, ze świecą szukać — krzy-