Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 018.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mówiłem z nim o materyalnej stracie jego sytuacyi. Celem moim było ocalenie go od upadku, ruiny i rozpaczy, będącej zwykle udziałem ludzi, pozbawionych przyjaciół i dachu nad głową; błagałem, by przyjął moją pomoc, przekonywałem rozsądnie, a ile razy spojrzałem na tę zaabsorbowaną twarz, tak młodą, a tak poważną, doznawałem nieprzyjemnego uczucia, że właściwie nie jestem pomocą, lecz tylko przeszkodą w jakichś tajemniczych, niewytłómaczonych, nie dających się określić aspiracyach zranionego jego ducha.
— Przypuszczam, że masz zamiar jeść, pić i spać pod dachem, w zwykły ludziom sposób — pamiętam, że powiedziałem z gniewem.
— Mówisz, że nie dotkniesz należnych ci pieniędzy.. Zatrząsł się od wewnętrznego wzburzenia (należała mu się pensya za trzy tygodnie i pięć dni za służbę na „Patnie”).
— Dobrze, to rzecz tak mała, że zmienić położenia nie może, ale co zrobisz jutro? Dokąd się zwrócisz? Żyć musisz...
— Właśnie mi na tem nie zależy — wyrwało mu się z ust.
Udałem, że nie słyszałem i zbijać zacząłem to, co brałem za skrupuły przesadnej delikatności.
— Czy tak, czy owak — rzekłem — musisz pozwolić, bym ci pomógł.
— Nie możesz pan tego zrobić — rzekł poprostu i łagodnie, trzymając się jakiejś myśli, która błyszczała mi w ciemności, jak lustrzana powierzchnia wody, a straciłem nadzieję, bym się mógł do niej zbliżyć o tyle, by ją zgłębić.
Patrzyłem na jego kształtnie zbudowaną postać.
— W każdym razie, ja ci pomódz mogę.
Nie patrząc na mnie, niedowierzająco zaprzeczył głową,
Krew we mnie zakipiała.