Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 154.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Następnego zdania nie usłyszałem i znów... „... porzucając w chwili niebezpieczeństwa tak ludzi, jak ich majątki, pieczy ich powierzonych...” mówił urzędnik i umilkł.
Ponure spojrzenie ponad papierem rzuciła para oczu. Pospiesznie spojrzałem na Jima, jak gdybym się obawiał, że mi zniknie z oczu. Bardzo spokojny — ale stał tam jeszcze. Cały w słuch się zamienił.
„Dla — tego...” — zaczął uroczyście urzędnik.
Wzrok Jima zawisł na ustach jego.
I wypłynęły słowa w ciszy, uniesione pędem poruszanego wentylatorami powietrza, a ja, śledząc, jakie na nim robią wrażenie, chwytałem tylko urywki przemowy urzędnika.
... Sąd... Gustaw N. N.... komendant... urodzony w Niemczech... Jakób... N. N.... pomocnik... świadectwa unieważnione!
Nastała cisza. Urzędnik położył papier, a pochylając się na poręcz fotelu, zaczął swobodną z Brierlym rozmowę. Powstano, zaczęto wychodzić, ja również skierowałem się ku drzwiom. Na dziedzińcu stanąłem spokojnie i gdy Jim mimo mnie przechodził, schwyciłem go za rękę i zatrzymałem.
Rzucił mi takie spojrzenie, jak gdybym był od powiedzialny za to, co się stało; jak gdybym był wcieleniem złego w życiu.
— Wszystko skończone — bąknąłem.
— Tak — odparł ochrypłym głosem.
— A teraz niech się nie ośmieli żaden człowiek...
Wyrwał mi rękę. Patrzyłem za nim, jak odchodził.
W długiej ulicy czas jakiś był widzialny. Szedł powoli, zdawało się, że z wysiłkiem utrzymuje się na lini prostej. Właśnie w chwili, gdym go tracił z oczu, pewny byłem, że się zachwiał.
— Zgubiony człowiek — rzekł ktoś po za memi plecami.