Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 148.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Usiłowałem wam wszystkim powiedzieć, co jest w niej — mówił powoli, jak gdyby rozmyślał nad czemś, nie dającem się określić — ale zresztą to do mnie należy. Otworzyłem usta, by mu dać odpowiedź, gdy nagle przekonałem się, że straciłem całe do siebie zaufanie; i on również, zdawało się, że odsuwa mnie na bok, gdyż bąkał, jak człowiek myślący głośno:
— Poszli sobie... schronili się do szpitali... Ani jeden z nich nie stawi tu czoła... Ani!...
Poruszył ręką pogardliwie.
— Ale ja muszę przejść przez to wszystko... nie cofnę się przed niczem.
Umilkł. Patrzył jak nieprzytomny. Na jego twarzy odzwierciedlały się przemijające wrażenia pogardy, rozpaczy, postanowienia — odzwierciedlały się kolejno, jak w magicznem zwierciedle odbijają się przesuwające się nieziemskie kształty.
Żył w otoczeniu zwodniczych duchów, surowych cieni.
— Ee! głupstwo, kochany chłopcze! — zacząłem. — Wykonał ruch zniecierpliwienia.
— Zdajesz się pan nie rozumieć — rzekł z naciskiem; spojrzał na mnie przeciągle:
— Mogłem skoczyć, ale nie ucieknę!
— Nie chciałem cię obrazić — rzekłem i głupio dodałem: — Lepsi od ciebie ludzie uciekali czasami.
Sponsowiał cały, a ja w zakłopotaniu o mało się własnym językiem nie zadławiłem.
— Może być — rzekł w końcu — nie dość jestem dobrym na to; nie mogę się więc puszczać. Zmuszony jestem walczyć z tą sprawą i walczę!
Wstałem z krzesła, czułem się zupełnie zesztywniały. Milczenie było kłopotliwe i aby mu koniec położyć, nie znalazłem lepszego wyjścia nad uczynienie tej uwagi.
— Nie miałem pojęcia, że tak jest późno.
— Jak widzę, miał pan dość tego — rzekł