Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 147.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to nie ułega wątpliwości, ale jego samolubstwo miało pierwiastek wyższej natury i zamiary jego były wznioślejsze.
Przekonałem się, że bez względu na to, cobym mówił, on gotów był przejść przez ceremonię egzekucyi, a ja niewiele miałem do powiedzenia, czułem bowiem, że w argumentacyi młodość jego ciężko przeciw mnie zaważy: on wierzył w to, w co ja już wątpić przestałem. Było coś pięknego w dzikości jego niewyrażonej, zaledwie określonej nadziei.
— Uciekać! Nie mógłbym nawet o tem pomyśleć — rzekł, wstrząsając głową.
— Proponuję ci rzecz, za którą ani chcę, ani oczekuję jakiejkolwiek wdzięczności — rzekłem — oddasz mi te pieniądze, gdy będziesz mógł i...
— Strasznie dobrym pan jesteś — szepnął, nie patrząc na mnie. Przypatrywałem mu się bacznie: przyszłość ogromnie niepewna wydawać się musiała; ale nie drgnął, nie ustąpił, jak gdyby rzeczywiście wszystko było w porządku z sercem jego.
Poczułem gniew — nie po raz pierwszy tej nocy.
— Ta cała nieszczęsna sprawa — rzekłem — gorzką jest bardzo, jak sądzę, dla takiego, jak ty człowieka...
— Jest, jest! — szepnął dwa razy, nie podnosząc oczu od podłogi.
Widok jego rozdzierał serce.
Przy blasku świec ujrzałem na jego policzkach rumieniec, wywołany napływem gorącej krwi. Wierzcie mi, czy nie, powiadam, że serce mi się darło na kawały. Wywołało to we mnie gniew brutalny.
— Dobrze — rzekłem — ale muszę ci wyznać, że nie umiem wystawić sobie, jakie korzyści spodziewasz się z tego wyciągnąć?
— Korzyści! — szepnął.
— Niech mnie dyabli porwą, jeżeli wiem — powiedziałem wściekłym tonem.