Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 125.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XI


Wysłuchał tych słów z głową na bok przechyloną, a ja znów rzuciłem okiem poprzez szczelinę we mgle, otaczającej jego czyny i jego samego.
Mdłe światło palących się pod kloszami świec nie oświetlało go dokładnie, a za jego plecami wisiała noc czarna, tylko gdzieniegdzie błyskami gwiazd rozjaśniona; pomimo to jakieś tajemnicze światło zdawało się wskazywać na jego młodzieńczą głowę, jak gdyby ta młodość w nim w tej chwili rozbłysła i zgasła.
— Jesteś pan niezrównanie dobrym, że tak słuchasz mnie — rzekł. — Mnie to tyle dobrego robi!... Pan nawet wiedzieć nie możesz, czem to jest dla mnie... Pan nie... — tu słów mu zbrakło.
Miałem teraz wyraźny dowód. Był on jedynym z tych młodzieńców, których z przyjemnością widzisz obok siebie; myślisz z rozkoszą, że takim sam niegdyś byłeś, a którego sam widok przypomina o istnieniu złudzeń, zdających się być już wygasłemi, a one jednak, jakby rozpalone zetknięciem się z innym płomieniem, gdzieś głęboko błyszczą światłem i ciepłem!... Tak... rzuciłem okiem na dno jego duszy... i to nie po raz ostatni.
— Pan nie wiesz, co to jest dla człowieka w mojem położeniu, gdy może duszę swą otworzyć przed starszym człowiekiem i ten mu wierzy. To tak trudno... tak ciężko zrozumieć.
Znów otaczał się mgłą. Nie wiem, jak starym wydawałem mu się i o ile mędrszym?
Ja sam czułem się wówczas niezmiernie starym i bezużytecznie rozsądnym.
Z pewnością w żadnym innym zawodzie serca tych, co schodzą już z pola, nie ciągną tak do młodych, wstępujących w życie, patrzących błyszczącemi oczyma na szeroką przestrzeń przed nimi otwartą.
Tyle jest wspaniałej niepewności w oczekiwa-