Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 121.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bym widział jasną linię na widnokręgu, zmarszczenie się całej powierzchni morza, jak gdyby wody drgnęły, dając życie świetlanej kuli, a poruszone lekkim wietrzykiem powietrze wydało tchnienie wyzwolenia.
— Siedzieli tam, ramię przy ramieniu, kapitan pośrodku, jak trzy brudne sowy i patrzyli na mnie! — słyszałem, jak to mówił z odczuciem nienawiści, która w te zwyczajne słowa wsączała jakby kroplę jadu; ale myśli moje pozostały przy tym wschodzie słońca.
Mogłem sobie wyobrazić pod tem przezroczystem, pustem sklepieniem niebios, tych czterech ludzi, uwięzionych na bezmiarze wód, a to samotne słońce, nieczułe na życiowe tragedye, zataczało jasne koło na niebie, by z większej wysokości rzucić swój obraz na powierzchnię morza i podziwiać jego wspaniałość.
— Wołali na mnie ztamtąd — rzekł Jim — jak gdybyśmy byli przyjaciołmi. — Słyszałem jak prosili, bym był rozsądny i rzucił precz ten kawał drzewa. Po cóż mam go trzymać? Przecież mi krzywdy żadnej nie zrobili — czy nie prawda? Krzywdy mi nie wyrządzili.
Twarz mu spąsowiała, jak gdyby dusił się.
— Nie wyrządzili mi krzywdy! — krzyknął. — Panu to zostawiam do ocenienia. Pan to zrozumieć możesz! Prawda! Wielki Boże! Nie wyrządzili mi krzywdy? A cóż gorszego mogło mnie od nich spotkać? Ach! tak, wiem doskonale — skoczyłem! Zapewne skoczyłem! Powiedziałem panu, że skoczyłem, ale powtarzam panu, ich było za wielu na jednego człowieka. To wszystko oni zrobili, tak, jakby hakiem ściągnęli mnie w dół. Czy pan sobie tego nie wystawia? Musisz pan to widzieć. Powiedz pan szczerze.
Jego niespokojne oczy wlepiły się w moje, pytały, błagały, wyzywały. Za cenę życia własnego nie mogłem powstrzymywać się od szepnięcia: