Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 118.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zerwałem się, a on upadł w tył ze strasznym głośnym hukiem. Nie wiem, z jakiej przyczyny. Ciemno było zupełnie. Przypuszczam, że chciał się cofnąć. Stałem jeszcze, patrząc przed siebie, a mały maszynista szlochać zaczął:
— Chyba nie tkniesz biedaka ze złamaną ręką, wszak nazywasz siebie dżentelmenem!
Usłyszałem ciężkie kroki — jeden-dwa — i potężne sapanie. Tamta druga bestya zbliżała się ku mnie. Widziałem jak we mgle, czy we śnie potwora tego.
— Chodź tu bliżej! — krzyknąłem. Rzuciłbym go w morze, jak niepotrzebny balast. Stanął, mruknął coś do siebie i wrócił na swe miejsce. Może usłyszał, że znów burza nadchodzi. Ja nie słyszałem.
Było to ostatnie, gwałtowne echo orkanu. Żałowałem, że nie mogłem spróbować...
Otwierał i zamykał swe zgięte palce, a ręce mu drżały, gotowe do schwytania ofiary.
— Uspokój! uspokój się! — szepnąłem.
— Co? co takiego? ja spokojny jestem — bronił się bardzo dotknięty, konwulsyjnym ruchem łokcia zrzucając butelkę z koniakiem. Rzuciłem się naprzód. Zeskoczył ze stołu, jak gdyby mina za jego plecami wybuchnęła, twarz mu zbladła, oczy dziko patrzyły. Po chwili objawił się w nich wyraz wielkiego zawstydzenia.
— Ach! jak mi przykro. Jakże jestem niezręczny! — mówił, gdy niemiły odór rozlanego alkoholu owiał nas jak w jakimś szynku.
Światła pogaszono w sali jadalnej; nasze świece samotnie błyszczały w długiej galeryi, kolumny czarnemi się stały od podstawy do szczytu. Przy świetle gwiazd jasno się odrzynały gmachy portowe, jak gdyby te olbrzymy kamienne przysunęły się bliżej, by słuchać.
Przybrał wyraz zupełnej obojętności.
— Śmiało twierdzę, że dziś mniej jestem spo-