Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 105.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To się powtarzało trzy razy. Opisywał mi to z ponurą zadumą. Nie stracił ani jednego ruchu z tego śmiesznego widowiska.
— Pogardzałem nimi. Niewidziałem ich. A musiałem patrzeć na to wszystko — mówił to bez emfazy, rzucając na mnie badawcze spojrzenie.
— Czy kto kiedy był na taką rzecz narażony?!
Schwycił się za głowę, jak człowiek dotknięty niewypowiedzianą zniewagą.
To były rzeczy, których on nie mógł wyjaśnić sądowi — ani nawet mnie; ale okazałbym się niegodnym zwierzeń jego, gdybym nie był zdolny rozumieć, co się pod niedomówionemi słowami mieści. W tej napaści na jego męztwo były szydercze intencye nizkiej zemsty; był jakiś pierwiastek komizmu, w tem jego przejściu zbliżania się śmierci lub hańby towarzyszyły śmieszne skoki i dziwaczne miny.
Opowiadał fakty, o których nie zapomniałem, ale słów jego powtórzyć już nie mogę, wyszły mi z pamięci; pamiętam tylko, że usiłował opanować miotający nim gniew, opowiadając nagie fakty.
Dwa razy, jak mówił, zamykał oczy, będąc pewnym, że koniec już nadszedł, i dwa razy musiał otwierać je nanowo. Za każdym razem zdawał sobie sprawę ze zwiększającej się ciemności. Cień milczącej chmury spadł z zenitu na parowiec, zdając się głuszyć wszelki odgłos życia. Nie słyszał już głosów żadnych z pokładu. Mówił, że ile razy zamykał oczy, tyle razy widział tę masę ludzi, wiedzionych na śmierć tak pewną, jak pewnym jest codzienny wschód słońca. Gdy zaś je otwierał, widział tych czterech ludzi, walczących jak szaleńcy z oporną łodzią.
— Od czasu do czasu odskakiwali, obrzucali się przekleństwami i znów rzucali się... Można było ze śmiechu umrzeć — dodał ze spuszczonemi oczami; a nagle spojrzał na mnie ze strasznym uśmiechem i rzekł: — Powinienem pędzić wesołe życie, na Boga!