Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 084.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

działby, gdzie się obrócić, wyznał, najwidoczniej, myślał głośno, a nie rozmawiał ze mną. Świadectwa przepadły, karyera złamana, grosza przy duszy niema i nie pojmuje nawet, jaką pracą mógłby się teraz zająć.
Z domu może mógłby coś dostać, ale na to trzeba rodzinę prosić o pomoc, a on tego nie chce. A może go przyjmą na jaki parowiec...
— Chciałbyś tego? — spytałem nielitościwie.
Zerwał się, a podchodząc do kamiennej balustrady, wpatrzył się w noc ciemną. Za chwilę powrócił, pochylając nad mem krzesłem młodzieńczą twarz, chmurną bólem opanowanego wzruszenia.
Zrozumiał doskonale, że ja nie wątpiłem w jego zdolność kierowania okrętem.
Drżącym trochę głosem spytał mnie — dlaczego to powiedziałem? Byłem „nieskończenie dobrym” dla niego. Nie roześmiałem się nawet wtedy, gdy — tu zaczął jąkać się — ta omyłka, pan wiesz — nadała mi wygląd skończonego osła.
Przerwałem mu, mówiąc w ciepły sposób, że dla mnie taka omyłka nie nadaje się do śmiechu.
Usiadł i wypił filiżankę kawy do ostatniej kropli.
— Nie idzie za tem, bym miał się do winy przyznawać — oświadczył wyraźnie.
— Nie? — rzekłem.
— Nie — przyznał z zupełnem przekonaniem.
— Czy pan wiesz, cobyś zrobił? Czy wiesz? A nie masz o sobie przekonania —... przełknął coś... nie myślisz, że jesteś... e... e... tchórzem?
I to — na honor! — spojrzał mi pytająco w oczy.
Było to widocznie pytanie — bona fide pytanie! W każdym razie nie czekał na odpowiedź. Zanim przyszedłem do przytomności, on mówił dalej, patrząc prosto przed siebie, jakby czytając coś w cieniach nocy.
— Należało być przygotowanym. A ja nie byłem; nie, nie wtedy. Ja nie chcę usprawiedliwiać