Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 083.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o tej nadzwyczajnej miłości ojca, ale ton, z jakim wspomniał „tatusia” obliczony był na to, by nie dać pojęcia o tem, że szlachetniejszego człowieka, pomimo wielkiego obarczenia rodziną, nie było jeszcze od początku świata. Tyle było niepokoju w tych słowach, pragnących wpoić we mnie przekonanie, że prawda w nich zawarta nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż nabierały one uroku pewnego, ale zarazem i druga strona tej historyi zabarwiała się boleśniejszym, dotkliwszym tonem.
— Czytał już o tem wszystkiem w gazetach — rzekł Jim.
— Nie mogę już pokazać się biednemu staremu!
Nie śmiałem podnieść oczu, póki nie usłyszałem tych słów.
— Nie mógłbym mu wytłómaczyć i onby nie zrozumiał.
Spojrzałem na niego.
Zamyślony palił cygaro i po chwili znów mówić zaczął.
Odrazu zrozumiał, że chcę go oddzielić od współwinowajców w popełnionej — zbrodni, powiedzmy.
On do nich nie należał, był człowiekiem zupełnie innym. Nie zaprzeczyłem mu ani jednym gestem. Nie miałem zamiaru dla miłości nagiej prawdy okradać go z najmniejszej cząstki mogących się okazać okoliczności łagodzących. Nie wiedziałem, czy on tam wierzy w istnienie ich. Nie wiedziałem, jakie ma plany i czy wogóle zamierza coś uczynić — podejrzewam, że on sam również nie wiedział; wierzę bowiem, że żaden człowiek nigdy nie zrozumie dokładnie własnych sprytnych wybiegów, których używa, chcąc uciec przed przykrym cieniem własnego sumienia. Nie odezwałem się ani słowem przez cały czas rozmyślania jego o tem, co też on będzie robił, „gdy to głupie badanie się skończy”. Widocznie podzielał zapatrywania pogardliwe Brierlego na te sposoby prawem nakazane. Nie wie-