Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 075.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Patrząc na tę twarz, zdawało mi się, że patrzę na niebo, przybierające ponurą barwę przed uderzeniem piorunu; nieznaczne cienie pogłębiały się, mrok nabierał większego natężenia w spokoju dojrzewającej gwałtowności
— O ile wiem, nie otworzyłem ust do ciebie — powiedziałem z zupełną prawdą. Zacząłem się trochę gniewać także z powodu niedorzeczności tego spotkania.
Teraz sobie przypominam, że nigdy nie byłem tak blizki bicia — mówię to dosłownie — bicia pięściami, jak wówczas.
Przypuszczam, że niewyraźnie odczuwałem tę ewentualność w powietrzu. Właściwie nie groził mi. Przeciwnie, był najzupełniej biernym — rozumiecie? — ale pochylał się coraz więcej i chociaż nie był nadmiernie wielkim, czuło się, że może mur rozwalić.
Uspakajającym dla mnie objawem było pewnego rodzaju wahanie się, jakie w nim zauważyłem, które przyjąłem za naturalny skutek widocznej szczerości mego zachowania się i tonu. Patrzyliśmy sobie w oczy. W sali toczyła się druga sprawa. Pochwyciłem słowa: „Tak... bawół... kij... bardzo przerażony...
— Cóż to miało znaczyć, że pan cały ranek patrzył na mnie? — spytał w końcu Jim. Spoglądał to w górę, to w dół.
— A ty myślałeś, że wszyscy siedzieć będziemy ze spuszczonemi oczami, żeby nie urazić twej draźliwości? — odparłem ostrym tonem. Ani myślałem znosić cierpliwie jego napaści. Znów podniósł oczy i tym razem patrzył wprost na mnie.
— Nie, masz pan racyę — mówił powoli, jakby zastanawiał się nad prawdą tego twierdzenia — masz pan racyę. Tylko — tu szybciej mówić zaczął — nie chcę, by ktoś wymawiał me nazwisko po za obrębem izby sądowej. Miał pan jakiegoś towarzysza, mówiłeś do niego — o, ja wiem — mówiłeś do niego, ale chciałeś, żebym i ja słyszał...