Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 074.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W jakim celu ci wieśniacy przyprowadzili ze sobą żółtego psa — nie wiem. W każdym razie pies tam się znajdował, kręcąc się to tu, to tam, między nogami, w ten ukradkowy sposób, właściwy psom miejscowm, i mój towarzysz potknął się o niego.
Pies nie wydawszy głosu, skoczył w bok, a człowiek odezwał się dość głośno:
— Spojrzyj pan na tego nieszczęśnika, łajdaka! tchórza!
Napływający w tej chwili tłum rozdzielił nas.
Ja oparłem się o mur i zostałem, a tamten poszedł dalej i znikł mi z oczu.
Jim obejrzał się wokoło. Postąpił krok naprzód i zatarasował mi drogę. Byliśmy sami, patrzył na mnie z wyrazem stanowczego postanowienia.
Zrozumiałem, że jestem odcięty od ludzi i, że tak się wyrażę, stoję jak w pustym lesie.
Na werandzie nie było już nikogo, w sali sądowej zaległa zupełna cisza, gdzieś, w głębi gmachu jakiś krajowiec skomlał obrzydliwie. Pies, usiłując przepełznąć przez drzwi, siadł pośpiesznie, by urządzić polowanie na trapiące go muchy.
— Czy mówiłeś pan do mnie? — spytał Jim bardzo cicho, pochylając się naprzód, nie ku mnie, lecz na mnie, jeżeli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć.
Odparłem natychmiast: — Nie!
Coś w dźwięku tego spokojnego głosu ostrzegło mnie, bym się miał na baczności. Nie spuszczałem go z oka. Było to jakby spotkanie się w lesie, tylko mniej pewne w swym wyniku, ponieważ on prawdopodobnie nie czyhał ani na moje pieniądze, ani na życie — nie mogłem więc mu oddać pieniędzy, ani też bronić się z całą samowiedzą.
— Powiedziałeś pan, że nie — rzekł ponurym głosem. — O, ja słyszałem.
— Jakaś omyłka — zaprzeczyłem, nie spuszczając z niego oka.