Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 073.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozumie się, że nie mogłem zapomnieć rozmowy, jaką prowadziłem z Brierlym, i teraz miałem ich obu przed oczami.
Zachowanie się jednego było ponure, bezczelne, drugiego — pogardliwe, a wiedziałem, że jedno nie było szczere.
Brierly nie był znudzony — ale zrozpaczony; w takim więc razie i Jim mógł być bezczelnym. Zgodnie z moją teoryą, nie był nim istotnie. Zdawało mi się, że stracił wszelką nadzieję. W tej właśnie chwili oczy nasze zetknęły się. Wzrok jego zniechęcał do rozmowy z nim. Czy był bezczelnym, czy zrozpaczonym — czułem, że na nic mu się przydać nie mogę.
Był to drugi dzień śledztwa.
Wkrótce po tej wymianie spojrzeń badanie zostało znowu do następnego dnia odłożone. Biali wychodzić zaczęli natychmiast. Jimowi pozwolono wyjść jednemu z pierwszych. Widziałem jego szerokie ramiona i zarys głowy w świetle otwartych drzwi i gdy powoli wychodziłem, rozmawiając z jakimś nieznajomym, który zagadnął mnie o coś, widziałem, w sali jeszcze, jak oparł się łokciami na balustradzie werandy, obracając się plecami do wychodzącej publiczności. Rozlegał się szmer głosów i tupot nóg.
Przedmiotem drugiej sprawy był napad i pobicie, dokonane na jakimś lichwiarzu, zdaje mi się; pozwany, poważnie wyglądający wieśniak, z prostą białą brodą — siedział na macie zaraz za drzwiami, z synami, córkami, zięciami, ich żonami i przypuszczam, z połową ludności całej wioski. Wysmukła, bronzowej cery kobieta, z połową pleców i jednem ramieniem nagiem, z cienkim złotym pierścieniem w nosie, zaczęła nagle coś mówić cienkim, kłótliwym głosem.
Mój towarzysz instyktownie spojrzał na nią.
Przesuwaliśmy się właśnie przez drzwi za potężnemi plecami Jima.